Spośród zbrodni popełnionych przez Niemców w pierwszych dniach II wojny światowej, w zbiorowej świadomości mikołowian funkcjonuje dziś w zasadzie tylko jedna – egzekucja dwunastu powstańców śląskich i harcerzy, przeprowadzona na mikołowskich Groniach w dniu 17 września 1939 roku.
Jednakże wkraczające do Mikołowa oddziały Wehrmachtu mają na sumieniu także i inne zbrodnie. O jednej z nich warto dziś przypomnieć…
Był późny wieczór, 3 września. Kilka godzin wcześniej, po ciężkich walkach w okolicach Gostyni i Wyr, wojska niemieckie zdołały w końcu przełamać polski opór i wkroczyć do Mikołowa. Dorośli mieszkańcy starego gospodarstwa Wróblów, położonego wówczas w górnej części ulicy Pszczyńskiej, kończyli powoli dzień; dzieci już dawno spały w łóżkach. Nic nie zapowiadało jeszcze tragedii, jaka miała się wkrótce rozegrać.
Około godziny 22.00 ktoś zaczął dobijać się do drzwi. Dziadek, Józef Wróbel, podszedł do drzwi; gdy tylko zdążył je otworzyć, został zastrzelony na miejscu. Słysząc strzały i jęki konającego, na korytarz wybiegł jego syn – Franciszek Wróbel. On również zginął. Następną ofiarą Niemców była siostra Franciszka, Anna Czech z d. Wróbel – kula przebiła szybę werandy i trafiła ją w płuca. Konając, Anna wołała z płaczem do swego syna: „Pawle, Pawle, ty też musisz umierać…”
Do dziś słyszę ten krzyk ciotki – wspomina Alfred Wróbel, wówczas zaledwie kilkuletni chłopiec, który jako jeden z nielicznych zdołał przeżyć masakrę.
Tymczasem ojciec Alfreda, Wilhelm Wróbel, wybiegł wraz ze swym kolegą na zewnątrz, kierując się w stronę ogrodu. Okazało się jednak, że cały dom był już szczelnie otoczony. Niemieckie kule trafiły Wilhelma w plecy i w głowę, rozszarpały mu twarz, wyrwały oko… Zginął na miejscu. Jego kolega, wywodzący się z rodziny Kalinów z Łazisk Dolnych, również nie miał szans; trafiony w głowę, zginął tuż przy murze.
Więcej szczęścia miał najmłodszy brat Wilhelma, Alojzy Wróbel; choć został trafiony w brzuch, zdołał uciec, zabierając ze sobą wszystkie pieniądze. Ożenił się potem u Kopańskich, na Regielowcu. Kilka lat później władze niemieckie powołały go do wojska – zginął podczas alianckiego nalotu bombowego na Kolonię, na kilka dni przed zakończeniem wojny. Poległ jako żołnierz Wehrmachtu. Ironia losu…
Również matce Alojzego, Paulinie Wróbel z d. Byrda, udało się wymknąć z domu – przerażona kobieta pobiegła do obory i ukryła się wśród krów; leżąc w żłobie, odmawiała Różaniec. Niestety, nawet tam dosięgła ją śmierć – gdy odchodzący Niemcy podpalili całe gospodarstwo, Paulina uległa zaczadzeniu.
Tymczasem niemieccy żołnierze weszli do domu. Przy stole siedziały dwie koleżanki Pauliny; kobiety pochodziły z Gostyni, a do Wróblów przychodziły często w gościnę. Paulina dawała im jeść. Teraz – przerażone – modliły się, siedząc za stołem. Padły strzały. Obie kobiety osunęły się na podłogę.
Wspomniany już Alfred Wróbel (syn Wilhelma) oraz jego kuzyn Paweł Czech (syn Anny) leżeli w swoich łóżkach. Żołnierze nie zadali sobie nawet trudu, by sprawdzić, kogo chcą zabić – strzelali przez pierzynę. Jakimś cudem Alfred nie został w ogóle trafiony; Paweł – choć ranny – również przeżył.
Ocalała także matka Alfreda, Łucja Wróbel z d. Pucher. Na swoje szczęście, wyszła do pobliskiego gospodarstwa Skupnika, gdzie cieliły się krowy. To uratowało jej życie.
Alfred Wróbel wspomina:
„Straciłem wtedy prawie wszystko. Zabili mi niemal całą rodzinę, spalili gospodarstwo, cały dobytek… W oborze spaliło się sześć krów – żywcem się spaliły. Ja przeżyłem…
Tego wieczoru spalili też gospodarstwa Radeckiego i Szombary. U Szombary nie było ofiar, ale u Radeckiego zginął gospodarz i jego mała córeczka.
Władze badały później tę sprawę, nie udało się jednak ustalić, dlaczego w ogóle doszło do tych mordów. Nie byliśmy powstańcami, nie zajmowaliśmy się polityką, nie mieliśmy zatargów z Niemcami. Po prostu przyszli i zabijali… Chodziły pogłoski, że gdy niemiecka kolumna przejeżdżała przez Gostyń w kierunku Mikołowa, została ostrzelana, a wściekli Niemcy – nie mogąc znaleźć sprawców – postanowili zemścić się na ich rodakach. Jeśli tak, to mieliśmy pecha – nasze gospodarstwo, położone na końcu ulicy Pszczyńskiej, było pierwszym, jakie ujrzeli…
Następnego dnia wraz z matką grzebaliśmy zabitych. Nikt nam nie pomagał. Zebraliśmy ciała i na małym wózku zwoziliśmy je na mikołowski cmentarz. Te groby były w początkowej części, po lewej stronie; grób mojego ojca nadal istnieje”.
Nie przyznano im żadnych odszkodowań; dopiero pod koniec wojny matka Alfreda otrzymała od władz niemieckich niewielką zapomogę.
Kilka lat po tej masakrze Paweł Czech otrzymał wezwanie do Wehrmachtu. Odmówił. Alfred Wróbel wspomina:
„Mój kuzyn oświadczył Niemcom, że owszem, może iść do ich wojska, ale jeśli dadzą mu karabin do ręki, to on będzie strzelał Niemcom w plecy. Za to wysłali go do Oświęcimia. Ale na szczęście miał smykałkę do języków, więc pracował jako tłumacz – najpierw w Oświęcimiu, a potem w obozie w Blachowni. Po wojnie pracował jako dziennikarz, ale musiał odejść z pracy, bo nie zgodził się wstąpić do PZPR. Potem pracował jako nauczyciel przy Hucie Łaziska. Dziś mieszka w Zakopanem, a jego syn – kardiolog – w Szwecji”.
Tej tragicznej, wrześniowej nocy stare gospodarstwo Wróblów spłonęło i nigdy już nie zostało odbudowane. Do 1948 roku Alfred i jego matka mieszkali u Klachacza na ul. Młyńskiej, a później przenieśli się do ciotki w Łaziskach Dolnych. Dziś Alfred Wróbel prowadzi sklep spożywczy w Łaziskach Górnych, zaś w miejscu dawnego gospodarstwa, w nowo wybudowanym domu, mieszka jego syn.
Źródła drukowane: [SZD0009]
• Rozstrzelane gospodarstwo, A.A. Jojko [w:] „Gazeta Mikołowska” nr 01/2009 (214), I 2009, s. 36-37.