Latem 1958 roku Hufiec Związku Harcerstwa Polskiego w Tychach zorganizował letni obóz harcerski w malowniczych okolicach wsi Istebna, położonej w Beskidzie Śląskim.
Choć organizatorem obozu był Hufiec ZHP w Tychach, uczestniczyło w nim wielu harcerzy z terenu obecnego Mikołowa, a wśród nich znalazł się nawet późniejszy poeta i prozaik Rafał Wojaczek (1945-1972).
Podobne obozy organizowane były co roku, lecz większość z nich odeszła z czasem w zapomnienie. Obóz z lipca 1958 roku stanowi w tym względzie wyjątek, a to za sprawą odręcznie spisanej i ozdobionej ilustracjami kroniki obozowej, która szczęśliwie zdołała przetrwać do naszych czasów.
Pod względem formy i objętości jest to dokument niezbyt okazały: całość kroniki mieści się na niespełna 50 stronach formatu A4, pochodzących ze standardowego szkolnego brulionu w kratkę. Również w warstwie tekstowej i ilustracyjnej kronika ma bardzo typową dla tamtych czasów formę, łącząc tekst z odręcznymi rysunkami (kredki, ołówek) oraz przyklejonymi w odpowiednich miejscach fotografiami. Jednakże dziś – po upływie niemal siedmiu dekad – to skromne z pozoru dziełko można już uznać za pełnoprawny dokument historyczny, tym bardziej, że nawet najmłodsi uczestnicy tamtego obozu mieliby już obecnie około 80 lat.
Kronika zachowała się w postaci 26 nienumerowanych, pożółkłych kartek luzem. Część z nich zapisana jest po obu stronach, podczas gdy inne zawierają tekst tylko na jednej stronie. Do kompletu brakuje najpewniej dwóch stron (pozostał ślad po jednej oderwanej kartce), których pierwotna lokalizacja jest dziś trudna do ustalenia. Zauważalny jest również brak dwóch fotografii, które najwyraźniej odkleiły się i odpadły.
Według dołączonej notatki, autorką kroniki była uczestniczka obozu, pani Urszula Szczyrba pm. Mandera. Dnia 15 kwietnia 1987 roku autorka przekazała oryginał kroniki harcmistrzowi Stanisławowi Bojdołowi (1911-1999), wieloletniemu przewodniczącemu Komisji Historycznej Hufca Tychy. Po śmierci harcmistrza dokument znalazł się w posiadaniu jego syna, mikołowskiego fotografa Andrzeja Bojdoła (1950-2019), który pod koniec życia przekazał go autorowi tych słów, prosząc o udostępnienie kroniki wszystkim zainteresowanym.
Niniejsza publikacja, choć ze sporym opóźnieniem, czyni zadość tamtemu życzeniu.
W zamieszczonym nieco dalej odpisie dokumentu poszczególne teksty zostały scalone (usunięto podział na stronice), poprawiono pojedyncze błędy, zmodernizowano nieco interpunkcję, a także rozwinięto większość zastosowanych w tekście skrótów. Wprowadzono również czytelny podział na paragrafy.
Dodatkowo, przy wybranych cytatach z piosenek harcerskich osadzone zostały nagrania wideo, prezentujące współczesne wykonania tych utworów. Filmy te, zaczerpnięte z platformy YouTube, nie stanowią integralnej części kroniki.
Natomiast zamieszczony poniżej skan kroniki stanowi dokładną kopię zachowanego oryginału.
ODPIS TEKSTU KRONIKI
Komenda obozu
- Komendant – Szrubarz Stefan
- Zastępca Komendanta – Stoińska Ewa
- Kwatermistrz – Błędowska Monika
- Instruktorzy – Wieczorek Gertruda, Komadowska Elżbieta
- Komendant Podobozu Harcerek – Manowska Helena
- Oboźna – Kostuj Ewa
- Komendant Podobozu Harcerzy – Piszczek Józef
- Oboźny – Czaja Tomasz
- Higienistka – Kokoszka Stefania
- Magazynierka – Ciszewska Helena
- Kucharka – Kołodziejczyk Anna
Ruszamy
Jest poniedziałek, dnia 30 czerwca, godzina 7.00 rano. W stronę Łazisk Dolnych ciągną umundurowani chłopcy. Któż to taki? – To harcerze. Czyżby jakiś wypadek, że tak wcześnie umundurowani, z pełnym ekwipunkiem, młodzi chłopcy śpieszą w jednym kierunku?
Nic złego, to tylko akcja letnia naszego Hufca została rozpoczęta, a druhowie z ekwipunkiem to członkowie zastępu kwatermistrzowskiego. Zastęp ten, wraz ze sprzętem, odjedzie dziś na miejsce przyszłego obozu.
Zaraz po raporcie praca rusza od metra. Druhowie ładują namioty, kotły oraz wszelkiego rodzaju inny sprzęt. Wreszcie druh Komendant Hufca dzieli nasz zastęp na dwie części. Dziesięciu harcerzy zabiera do Katowic, a reszta zastępu rusza samochodem wraz z druhem Komendantem Obozu w kierunku Istebnej. Aż do Wisły „jakoś” się jechało.
Przyjeżdżamy na rynek, a tu wszędzie pełno milicjantów. Jeden z nich podchodzi do naszego kierowcy i, żywo gestykulując, coś mu tłumaczy. Kierowca skręca w lewo, wysiada i donosi nam, że… most i szosa koło rzeki Wisły zostały uszkodzone i nie można przejechać. Druh Szrubarz szybko się decyduje.
Druh Grzbiela i druh Czaja idą poszukać miejsca na zładowanie sprzętu, a jeden z druhów idzie dzwonić, że druga część zastępu ma nie przyjeżdżać. Gdy to zostało wykonane, samochód i druh Czaja odjechali do Mikołowa.
Reszta druhów z druhem Szrubarzem siedziała na namiotach, na podwórku szkoły w Wiśle. Po dwóch lub trzech godzinach otrzymują meldunek, że droga otwarta i można przejechać. Druh Komendant poszedł poszukać samochodu. Po dwóch godzinach znalazł. Załadowano sprzęt i odjechaliśmy do Istebnej.
Aż do Istebnej-Tartak, to znaczy tam, gdzie kończy się szosa, jechało się w „dechę”, lecz dalej zaczęły się potworne hece. Ni stąd, ni zowąd kocioł podskoczył na wysokość 50 centymetrów i złamał nogę.
Przy takich wstrząsach dojechaliśmy do mety, czyli do Kowala. Tu wszyscy wysiedli, lecz każdy stękał, jeden dostał sińca na czole, drugi guza itp.
Po wyładowaniu sprzętu zaczęliśmy go transportować do szkoły. Koce nam zawiózł jeden furman niedaleko od szkoły. Dwóch druhów miało je nosić, lecz oni, po załadowaniu kilku koców, zadowoleni usiedli.
Wtem lunął deszcz, a koce zmokły tak, że można było wykręcać. Wszyscy z Komendantem nosiliśmy je do szkoły w deszczu, przemoczeni do nitki. Dopiero o godzinie 12.00 w nocy wszyscy, zmęczeni i przemoczeni, zasnęli.
Odjeżdżamy z Mikołowa
Gdy zazielenią się pierwsze listki na drzewach, a ciepłe wiosenne podmuchy rozpraszają ostatnie oddechy zimy, nie utrzymamy już prawdziwego harcerza czy harcerki w dusznej izbie. Gry świetlicowe nie zastąpią bujnych, kipiących życiem, młodością i rozmachem harców na wolnym powietrzu. Nie zastąpimy kominkiem świetlicowym prawdziwego harcerskiego ogniska na leśnej polanie.
Słowa „niedługo już pojedziemy na obóz” coraz częściej zaczynają krążyć wśród harcerskiej braci. Wnoszą one zapał, ożywienie i ciekawość. Jakiż to będzie nasz obóz w tym roku? Dokąd pojedziemy? Co będziemy robili na tym obozie i jak się będziemy na nim czuli?
Nie można zostać harcerzem czy harcerką „z prawdziwego zdarzenia”, jeśli nie ma się za sobą przeżyć i wrażeń przynajmniej z jednego obozu harcerskiego.
Nadszedł wreszcie ten upragniony dzień. Rano, dnia 1 lipca, w Mikołowie, w Ogrodzie Jordanowskim, była zbiórka wszystkich harcerzy wyjeżdżających na obóz do Istebnej.
Niedoświadczeni bali się trochę, ponieważ nie byli przyzwyczajeni do trudnego, lecz pięknego życia obozowego. Troskliwe mamusie odprowadzały swoje dzieci, pomagając im dźwigać ekwipunek, zwłaszcza wtedy, kiedy go było za dużo.
Każdy z nas z niecierpliwością oczekiwał, kiedy przyjadą autobusy i zabiorą całą tę brać. A więc po długim oczekiwaniu odjechaliśmy do Istebnej.
Podróż nie była tak „cudowna”, ponieważ ten środek lokomocji, jakim jechaliśmy, nie wszystkim odpowiadał. O godzinie 16.00 byliśmy pod Stożkiem. Pożegnaliśmy panów z Centralnego Zarządu i podziękowaliśmy za przywóz. Stamtąd wyruszyliśmy piechotką na Młodą Górę.
Szliśmy przez długi pas odludzia, grzęznąc w błocie po kolana i myśląc o tym, iż jak długo trwać będzie obóz, nie zobaczymy żywego człowieka. Wielkie było zdziwienie wszystkich, kiedy ukazały się na horyzoncie małe góralskie chatki.
Po wielkich trudach i mozołach dotarliśmy do szkoły. Zastęp kwatermistrzowski przywitał nas tradycyjną grochówką. Po posiłku udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Pierwsza warta „Włóczykijów”
Zapadł wieczór. Druhny zastępu „Włóczykijów” przygotowują się na wartę.
Tymczasem nad obozem zbierają się coraz czarniejsze kłęby chmur. Robi się tak ciemno, że dwie druhny stojące obok siebie nie mogą się dostrzec. Nagle ciszę panującą na terenie obozu przerywa huk grzmotu, a ciemność rozdziera jasność błyskawic. Pierwsze wartowniczki, mimo grzmotu i lejącego jak z cebra deszczu, obchodzą obóz.
Wszystkie latarki, jak na komendę, gasną na skutek wilgoci. Obóz oświetlany jest jedynie przez błyskawice. Po godzinie warty druhna Marysia, wartująca w tyle naszego namiotu, przychodzi do zastępowej z meldunkiem, iż po lesie przesuwają się latarki. Robimy alarm zastępu i suniemy gęsiego zbadać sytuację. Ponieważ deszcz wciąż leje, obrażamy się na Twardowskiego, mówiąc drogą, że brakoróbstwo, jakie jest na ziemi, będzie na pewno i w niebie.
Zmoknięte doszczętnie przeszukujemy las. Okazuje się, że były to robaczki świętojańskie.
Godziny warty wloką się niemiłosiernie. Plac obozowania zmienia się w basen. O godzinie trzeciej rano pierwsze druhny, mokre i zmęczone, kładą się na prycze, z których po kilku chwilach dochodzą odgłosy oddechów. Mimo tak wielkiego zmęczenia i zmoknięcia do ostatniej nitki, bylibyśmy szczęśliwi, gdyby nie spadające z namiotu na nosy krople deszczu.
Nareszcie z tak trudnej sytuacji wybawia nas wstający świt. Więc zmoknięte jak po kąpieli, boso, ale z humorem, idziemy do kuchni – szczęśliwi, że możemy objąć służbę.
Pod brzozą
Krótki – długi… krótki – długi… Alarm!!!
Wszystkie wyskakujemy z łóżek i na wpół jeszcze śpiące wciągamy mundurki. Stajemy w szeregu – zastępowa składa raport. Druh instruktor krótko objaśnia ważniejsze sprawy i wyruszamy. Gdzie???
Oto pierwsza przeszkoda – przebyć po ciemku strumyk. Niejedna plusnęła do potoku, lecz większość przeszła suchą nogą.
Niezbyt łatwo jest wspinać się pod górę, więc tworzymy łańcuch. Teraz idzie się lepiej. Na drodze zaczepił nas jakiś nieznajomy – kilka druhen się przestraszyło. Idziemy „twardo” dalej. Staramy się nic nie mówić, a nawet nie tupać butami. Teraz przechodzimy obok wielkiego kamienia, gdy nagle – ojej! – z kamienia wychodzi duch. Chwytamy się kurczowo za ręce. Za chwilę duch znika.
Leśna droga, którą idziemy, pełna jest korzeni. Trudno teraz iść bez stukania. Co chwilę rozlega się błagalne:
– Poświećcie, bo się przewrócę!
Ale świecić nie można!
Zielone oko latarki druha instruktora posuwa się dalej i dalej… Suniemy za nim w błogiej nadziei, że może będzie już koniec tego marszu. Aż tu naraz słychać ni to jakiś płacz, ni śmiech, ni to ryk… Ktoś mówi: „Duchy, duchy! – lecz każdy w milczeniu, nie bojąc się już duchów, idzie dalej.
Stajemy wreszcie na polance, na środku której rośnie samotna, stara, siwa brzoza. Gwiazdy mrugają, a Wielki Wóz wytoczył się na niebie w całej okazałości. U stóp brzozy szemrze samotne źródełko, a po lesie chodzą również jakieś szmery, szepty, syki… Jak gdyby las czegoś się domyślił. Zbudzony ptak zaćwierkał, lecz zaraz ucichł.
W środek kręgu wstępuje druh Komendant, jak gdyby tajemniczy duch wyszedł z brzozy, i zaczyna mówić. Nie, to nie jest zwykły glos druha Komendanta – po samym jego tajemniczym, niezwykłym tonie głosu można się domyślić, że za chwilę nastąpi uroczysty moment.
Druh wywołuje nasze koleżanki, które otrzymały dziś stopień tropicielki. Wychodzą i stają w szeregu, miny mają poważne i uroczyste.
– Czy boicie się nocy? – pyta druh.
– Nie!
– A burzy?
– Też nie!
– A duchów?
– Nie!
– Więc niech odezwą się duchy!
I w tej chwili w lesie – Karakiri!!! – słychać złowieszczy głos.
– Auuu! – odpowiadają posępnie duchy. – Auuu, auuu! Auuu!
Trzeba przyznać, że niejedną przeszedł dreszczyk, lecz po chwili śmiejemy się z samych siebie. Nastrój poważny powraca. Teraz jedna z przebywających na obozie pionierek bierze do rąk duży krzyż harcerski i staje na środku. U stóp brzozy płonie ognisko. Druhny zwracają się ku niemu i wyciągają ręce w kierunku krzyża.
Wśród ciemności słychać słowa:
„Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Polsce Ludowej, walczyć o prawdę i sprawiedliwość społeczną, nieść chętnie pomoc każdemu człowiekowi, być posłusznym prawu harcerskiemu.”
Każdy głęboko odczuwał uroczystość tej chwili. Później druhnom przypięto krzyże harcerskie, z którymi się nigdy nie rozejdą. Druh Komendant znów przemówił do druhen, które są od tej chwili prawdziwymi harcerkami.
Druhny wracają do szeregów w ostatnich blaskach dogasającego ogniska. Choć ognisko już gaśnie, gwiazdy bledną, to na piersi każdej harcerki błyszczy z dala krzyż harcerski.
Służba „Puchaczy”
Pierwszą służbę w kuchni pełniliśmy w trzeci dzień pobytu na obozie. Nie byliśmy na służbę przygotowani, ponieważ nie była na nas kolej. Jednak przyjęliśmy ją z uśmiechem.
Wstałyśmy wczesnym rankiem, już o godzinie piątej. Zastępowa podzieliła nas na grupy, aby robota szła sprawnie i szybko. Chciałyśmy, aby pierwszy posiłek ugotowany przez nas był podany punktualnie. Przewidywania nie zawiodły, gdyż śniadanie zostało ugotowane wcześniej, aniżeliśmy się spodziewały.
Najgorsza była sprawa z ziemniakami. Niełatwo było naskrobać ziemniaków dla całego obozu przez kilka druhen. Dlatego też obiadu nie ugotowałyśmy terminowo. Postanowiłyśmy jednak, że na drugi raz postaramy się, aby wszystko było zrobione dobrze i w określonym czasie.
Zdobywamy szczyt
„W góry, bracie, w góry…”
Doczekaliśmy się wreszcie chwili, aby wyruszyć na wycieczkę w góry. Każdy z wielką radością idzie na taką wycieczkę. Pierwszy wyruszył podobóz harcerzy. Kilka minut za harcerzami wyruszyły harcerki.
Szły one według znaków terenowych. Szliśmy przez Kiczory, a później pasem granicznym na Stożek. Na Kiczorach druhny odnalazły list. Należało przedostać się na Stożek, nie dając się otoczyć przez harcerzy. Dlatego harcerki podzieliły się na dwie grupy. Jedna grupa, tj. cały zastęp „Sarenek”, poszedł po prawej stronie granicy. Na drodze czekały na nie bardzo ciekawe przygody.
Postanowiły one zejść niżej, aby obejść Stożek i z tyłu wejść na szczyt. Jak postanowiły, tak zrobiły. Każda druhna starała się, aby iść jak najciszej i ostrożnie, aby żadna gałązka nie złamała się pod stopami. Tak posuwając się z jak największą ostrożnością, zauważyły wychylającą się zza drzewa głowę. W jednej chwili wszystkie leżały na ziemi, starając się nawet nie oddychać. Wszystkie myślały, że to harcerze zrobili zasadzkę, lecz jakież było rozczarowanie, gdy zza drzewa wyskoczyła piękna, młoda sarenka. Było to nadzwyczajne spotkanie „Sarenek” z prawdziwą leśną sarenką.
Dalsza droga prowadziła wąską ścieżką wśród gęstych drzew, przez które nie przedzierały się nawet promienie słoneczne. Z prawej strony sterczały strome ściany skalne. Po wielu trudach doszłyśmy wreszcie do szlaku, który prowadził prosto na szczyt.
Podejście na szczyt było bardzo trudne. Wszystkie druhny były szalenie zmęczone. Jednak wszystkie dotarły do szczytu i ostatkiem sił wzniosły okrzyk:
– Hip hip! Hura!
Gdy wszystkie odpoczęły, okazało się, że pierwsza grupa, która szła w odwrotnym kierunku, jeszcze nie wróciła. Za chwilę przyszła tylko część. Lecz dziesięć druhen skręciło w drodze na inny szlak.
Gdy uszły kawałek drogi, zorientowały się, że są w Czechosłowacji. Wszystkie przestraszyły się tym, lecz z drugiej strony ucieszyły się, że mają satysfakcję być w Czechosłowacji. Mogło z tego wyniknąć wiele nieprzyjemności, lecz nasze druhny w każdej sytuacji poradzą sobie.
Poznały się one z koleżanką czechosłowacką, która opowiedziała im wiele ciekawych rzeczy. Później zaprowadziła ich na drogę, która prowadziła prosto na Stożek.
Tak zakończyła się nasza wycieczka na Stożek, z której każdy, pomimo zmęczenia, był całkowicie zadowolony.
Gdy ognisko w lesie płonie…
„Płonie ognisko i szumią knieje,
drużynowa jest wśród nas,
opowiada starodawne dzieje,
bohaterski wskrzesza czas,
o rycerstwie spod kresowych stanic,
o obrońcach naszych polskich granic,
a ponad nami wiatr szumi, wieje
i dębowy huczy las.”
Tą piosenką rozpoczęło się ognisko. Prysnęły pierwsze iskry z ogniska, rozpalonego przez naszego sąsiada, pana Łacka. Ognisko dalej poprowadziła druhna Ewa.
Wesoły nastrój panował przez cały czas. Program ogniska był bardzo ciekawy. Można było poznać, że harcerze są naprawdę rozśpiewani i posiadają wiele humoru, gdyż odgłosy śmiechu rozchodziły się po całej Istebnej. Nie było końca wesołym skeczom, z powodu których wszyscy nosili się od śmiechu. W przerwach między skeczami wszyscy śpiewali piękne, harcerskie piosenki, których każdy znał co niemiara.
Wielką niespodziankę sprawił występ górala, który nagle zjawił się przy ognisku i zaczął tańczyć. Lecz jeszcze większe było zdziwienie, gdy wszyscy poznali, że nie jest to góral, ale jedna z naszych druhen, tylko przebrana w prawdziwy góralski strój.
Do wzbogacenia programu naszego ogniska przyczynił się również druh Sornek, który „sypał” swoimi monologami jak z rękawa. Opowiadał w nich o niestworzonych rzeczach, a wszyscy „pękali” ze śmiechu.
Jednak te przyjemne chwile mijały bardzo szybko i ognisko dochodziło do końca. Przy blasku dogasającego ogniska odśpiewano na zakończenie:
„Już do odwrotu głos trąbki wzywa,
alarmując ze wszech stron…”
Szary obozowy dzień
Pierwsze blaski wstającego słońca przedzierają się przez najmniejsze szpary do namiotu. Wszyscy pogrążeni są jeszcze w głębokim śnie. Nagle odezwał się głos trąbki. Tak, wszyscy wiedzą, co on oznacza – trzeba koniecznie wstać.
Niejeden przewróci się dopiero na drugi bok i trzeba mu dopiero zatrąbić do ucha, aby wstał. Nie upłynęło kilka minut, a już wszyscy stoją ustawieni, gotowi do gimnastyki. Po gimnastyce wszyscy biegiem do pobliskiego strumyka.
Brrr!… Jaka zimna woda, ale cóż zrobić, trzeba się przyzwyczaić. Przynajmniej wiemy, że jesteśmy na obozie.
Później trzeba robić porządki w namiotach i koło namiotów. Nigdzie nie może być najmniejszego śmiecia, wszystko ustawione na swoim miejscu. To wszystko trwa kilka minut. Na głos gwizdka wszyscy ustawiają się zastępami do apelu.
Najpierw raport zastępów oboźnej. Po raporcie – flaga w górę i hymn harcerski, a wreszcie rozkaz.
Po skończonym apelu wszyscy ze śpiewem i z wielkim pośpiechem idą na śniadanie. Każdy jest głodny, gdyż całą noc nic nie jadł. Dlatego też, chociaż zupa mleczna nie bardzo smakuje, każdy wszystko zjada. Gdy wszyscy są już najedzeni, rozchodzą się zastępami do zajęć.
Jedni wyruszają w teren, inni mają zajęcia na terenie obozu, a zastęp służbowy „poci się” przy kuchni, aby na czas ugotować obiad.
O godzinie 13.00 słychać już śpiew:
„Dalej żarłoki,
dalej śpieszmy się,
zupa na nas czeka,
wzywa nas z daleka,
oni już żerą,
a my jeszcze nie.
Hej mniam, mniam, mniam!
Jak zupa pachnie nam!
Hej nalej, nalej,
jak najwięcej zupy nam!”
Smakował obiad? – Oczywiście! Jak ktoś jest głodny, to wszystko smakuje.
No, a teraz chwila odpoczynku i znowu zajęcia. Do kolacji jeszcze czas, więc można dużo rzeczy zrobić.
Po kolacji, starym zwyczajem, rozlega się śpiew i trzask płonącego ogniska. Po ognisku apel, później wszyscy ustawiają się w kręgu i na zakończenie całego dnia śpiewamy:
„Idzie noc, słońce już
zeszło z wzgórz,
zeszło z pól,
zeszło z mórz,
w cichym śnie
spocznij już.
Bóg jest tuż,
Bóg jest tuż.”
Dobranoc.
Na granicy
Sygnał trąbki poderwał nas na nogi.
Wybierana dziewiętnastka biegiem ustawia się wzdłuż masztu i czeka, aż „stary wilk” przyjdzie i zrobi przegląd. Wtem płótna komendy rozchylają się i wychodzi druh Komendant. Sprawdza, gada i wreszcie zezwala nam wyruszyć i powierza nas komendzie oboźnego.
Nasz „Tomek” daje w prawo zwrot i „za mną marsz”. Pogoda cudowna – deszcz leje i nie widać na odległość metra. Chociaż prawie jeszcze śpimy, nie widzimy nic przed sobą i chwiejemy się na nogach, idziemy dość forsownie.
Po chwili docieramy do szosy prowadzącej do Istebnej. Za chwilę ukazuje się szkoła, a potem, po 45 minutach – cel naszej wycieczki: Strażnica WOP-u w Jaworzynce.
Po krótkim posiłku obywatel sierżant przydziela nas do odpowiednich patroli i między godziną 5.00 a 7.00 wyruszamy w wyznaczonych kierunkach. Zaczyna nam się nudzić – mgła, mokro, zimno.
Po godzinnym marszu nasz patrol, mający do przebycia 28 kilometrów, napotyka kilka „czeskich gęsi”, które trzeba było przegnać na czeską stronę. O godzinie 13.00 „planowo” zameldowaliśmy o wykonaniu zadania.
Potem co godzinę wracali druhowie z patroli – zmęczeni, brudni, zmoknięci i głodni, lecz szczęśliwi i zadowoleni ze służby.
Później jeździliśmy na koniach oraz zapoznaliśmy się z bronią wojskową.
Po posiłku, to znaczy żołnierskim obiedzie i sucharkach, wypożyczyliśmy latarki i o godzinie 22.00 wróciliśmy zielonym szlakiem do obozu. Po drodze jeszcze przeprawa przez rzekę i zwalony pień sosny na wysokości 5 metrów nad rzeką.
Wszyscy byli zmęczeni, lecz szczęśliwi. Przeżyliśmy prawdziwy żołnierski dzień.
Praca wre
Najgorsze te pierwsze dni – to już tak jest na każdym obozie. Roboty jest co niemiara. Dla każdego coś się znajdzie.
Najwięcej jest oczywiście roboty z namiotami. Trzeba je dobrze postawić, każdą linkę mocno naciągnąć, aby później nie kapało nam na nosy lub lekki podmuch wiatru zdmuchnął wszystko. Niemało namęczyły się druhny przy stawianiu tego namiotu.
Gdy jedna robota została skończona, trzeba się było brać do drugiej. Nie wystarczy postawić namiotu, trzeba jeszcze w środku zrobić dużo. Wszystko musi być zrobione jak najlepiej.
Menażki nie mogą leżeć na ziemi porozrzucane i wszystkie inne rzeczy muszą być na swoim miejscu. Trzeba wyznaczyć miejsce na plecaki oraz zrobić półkę na menażki. Półkę na menażki wprawdzie zrobiono, lecz gdy ją postawiono, chwiała się na wszystkie strony i trzeba było jeszcze raz ją poprawiać.
Roboty było wiele, gdy jednak wszystko było zrobione, druhny z zadowoleniem patrzyły na swoje dzieło.
Idziemy w teren
Zastęp harcerek ma dziś zajęcia wolne.
– Druhno zastępowa, gdzie pójdziemy? – słychać ciągle niepokojące pytania.
– Zobaczycie! – odpowiada zastępowa.
Wreszcie cały zastęp gotowy do wymarszu. Wszystkie druhny mają miny bardzo niepokojące – gdzie nas ta zastępowa prowadzi?… Jednak wszystkie twardo idziemy za nią.
Droga, którą idziemy, skręca do lasu. Idziemy wszystkie ze śmiechem, śpiewając różne piosenki. Jest nam bardzo wesoło.
Lecz nagle zastępowa skręca z drogi, którą dotychczas szłyśmy, i wchodzi do gęstego lasu. Przedzieramy się wszystkie przez gęstwinę, gałęzie drapią nas po twarzach, lecz idziemy dalej. Po takim półgodzinnym marszu jedna z druhen zaczęła wołać:
– Chodźcie, bo wam coś ładnego pokażę!
Wszystkie biegniemy ku niej, a tu na ziemi, pod drzewem, leży jakiś stary korzeń. Korzeń ten miał kształt prawdziwych jelenich rogów.
Ojej! – jak wszystkie się ucieszyły, gdyż nasz zastęp to przecież zastęp „Sarenek”. Tak długo szukałyśmy totemu dla naszego zastępu i wreszcie znalazłyśmy.
Z radości wszystkie stanęłyśmy obok niego i zaśpiewałyśmy naszą piosenkę zastępu:
„W zielonym lesie, tam gdzie wiatru wiew,
I tam gdzie miłych ptaszków śpiew,
Gdzie sosny, dęby dają miły cień,
Ostatni był sarenki życia dzień.Skoczyła sarenka spod zielonych wzgórz,
Wtem z dala widać strzelca łuk,
Strzelec ją widzi, celuje do niej,
Ostatni był sarenki życia dzień.”
Potem dwie druhny zabrały ze sobą „rogi” i poszłyśmy dalej. Po kilku minutach zobaczyłyśmy w lesie jakąś starą chatkę.
Wszystkich nas to bardzo zainteresowało. Bo jakże to mogło być, żeby na takim odludziu, tak głęboko w lesie, mieszkali ludzie, i do tego jeszcze w takiej zniszczonej chatce? Przecież to niemożliwe. W jaki sposób mogą ludzie tu żyć? Przecież nie żywią się tylko pokarmem leśnym?! Do wsi jest daleko i niemożliwe, aby codziennie tam chodzić.
Szłyśmy możliwie jak najszybciej, aby wreszcie rozwiązać tę zagadkę.
Alarm! Pali się!!!
Niebo rozdzierały jasne błyskawice, pioruny waliły i deszcz lał niemiłosiernie. Każdy chował się do największego kąta, nie chcąc widzieć ani słyszeć, co dzieje się za namiotem. Harcerze ledwo zdążyli dolecieć do swoich namiotów po niezbyt udanej wycieczce, której przeszkodziła właśnie burza. Teraz każdy siedział milcząc i nasłuchując przerażającego głosu bijących piorunów.
Lecz nagle:
– Alarm!!! Alarm!!! – odezwał się zdenerwowany głos druha Komendanta.
Pomimo strachu, jaki dotychczas niejednego ogarnął, wszyscy wybiegli z namiotów. W takim stanie, jak się kto znajdował – to znaczy w mundurkach, niektórzy tylko w koszulkach, a druhny nawet w kąpielówkach – ustawili się na zbiórkę. W błyskawicznym tempie:
– W dwuszeregu zbiórka! Biegiem za mną!
Gdzie? Po co? Nikt nie wiedział. Każdy słyszał tylko rozpaczliwe słowa:
– Pali się!
Wszyscy pędzili na przełaj przez las, w kierunku wydobywającego się z lasu dymu. Nikt nie zwracał już uwagi na bijące pioruny i lejący jak z konwi deszcz. Każdy myślał, aby jak najprędzej ratować, co tylko będzie można. Ścieżka, którą dotychczas biegliśmy, skręcała w przeciwną stronę i trzeba się było przedzierać przez straszną gęstwinę leśną. Drzewa drapały po twarzy i rękach, nogi grzęzły po kolana w błocie, lecz to wszystko było niczym w porównaniu z tym, co nas czekało.
Lecz oto znowu przeszkoda. Trzeba przejść górski potok, który teraz, w czasie burzy, rwie z ogromną szybkością. Wszystkie mosty zostały pozrywane przez wodę. Postanowiliśmy przeforsować rzekę w bród. Wszyscy, trzymając się kurczowo za ręce, brnęliśmy przez rzekę, po pas w wodzie. Chociaż niejeden się zachwiał, gdyż prąd wody był bardzo silny, dostaliśmy się szczęśliwie na drugi brzeg rzeki.
Niebawem zobaczyliśmy okropny widok. Cała chata góralska stała w płomieniach. Słychać było przerażający, rozpaczliwy krzyk biednej kobiety, która, załamując z rozpaczy ręce, patrzyła bezradnie na płonącą chatę.
– Ratujcie! Ratujcie!
Jednak nie ma się co zastanawiać. W szybkim tempie bierzemy się do roboty. Słychać ciągle rozpaczliwe wołanie:
– Ratujcie!
Lecz co tu ratować?! Góralska chata, zbudowana cała z drewna, płonęła jak stos siana. Zaczęliśmy rozpalone belki domu wyrzucać na bok, aby przynajmniej zapobiec dalszemu rozszerzaniu się pożaru.
Niebawem przyszła na pomoc straż pożarna (rychło w czas). Strażacy gasili ogień wodą i wyciągali belki domu. My w szybkim tempie braliśmy je i wynosili na bok. Jakie to było okropne – chwytać gołymi rękami palące się belki! Jednak każdy tylko zęby zaciskał i robił, co tylko było w jego mocy. Nie trwało to jednak zbyt długo, gdyż drewniany dom palił się w szalonym tempie. Nie pomogła tu nawet woda, której strażacy nie żałowali. Po dwudziestu minutach na miejscu, gdzie stał piękny dom góralski, został tylko popiół zgorzałego domu i zapach spalenizny.
Nie mogąc patrzeć na ten okropny widok, szliśmy jak najprędzej do obozu. Z dala dolatywał nas jeszcze krzyk zrozpaczonej rodziny. Wielu z nas było bardzo poparzonych, jednak nikt się nie skarżył, gdyż wiedzieliśmy, że jest to błahostka względem tego, co cierpią dawniejsi mieszkańcy domu nr 318 w Istebnej. Cała rodzina Małyjurek została bez dachu nad głową i wszelkich środków do życia.
W akcji gaszenia pożaru domu nr 318 w Istebnej dnia 16 lipca 1958 roku brali udział i zasłużyli na specjalne wyróżnienie:
druh Golda Zygmunt,
druh Pustelnik Stanisław,
druh Ryguła Bernard I,
druh Ryguła Bernard II,
druh Baumgartner Michał,
druh Czaja Tomasz,
druh Czarnecki Piotr,
druh Dylka Henryk,
druh Dziambor Antoni,
druh Figler Józef,
druh Gancorz Felicjan,
druh Gatner Antoni,
druh Kopański Michał,
druh Kiełkowicz Zbigniew,
druh Lipiński Aleksander,
druh Lisik Jan,
druh Luka Bernard,
druh Niestrój Stanisław,
druh Pakuła Józef,
druh Piechula Stefan,
druh Sornek Andrzej,
druh Sykulski Jerzy,
druh Wojaczek Rafał,
druh Wrona Henryk,
druh Grzbiela Andrzej.
Pomoc Pogorzelcom
Tak – na tym nie koniec. Pożar ugasiliśmy. Lecz co dalej? Jedenastu ludzi zostało bez dachu i wszelkich innych środków do życia. Nie mają co jeść, nie mają co ubrać. Nie można ich jednak tak zostawić. Musimy w miarę możności pomóc im.
Zastęp „Sarenek” w mig zorientował się, co zrobić:
– Wzywamy wszystkie druhny i wszystkich druhów do niesienia pomocy pogorzelcom! – takie hasło rzucono na apelu porannym.
Pierwsza pomoc została już zorganizowana. Zaraz w tym samym dniu druhny wzięły z magazynu obozowego mąkę, ser, chleb, kaszę, kilka świeżo upieczonych pączków (miałyśmy przecież jedzenia dosyć, więc można się było podzielić) i poszły na miejsce pogorzeliska.
Chociaż padał już tak uprzykrzony deszcz, a na drodze było pełno błota, szłyśmy wszystkie z wielką ochotą. Dowodem tego jest fakt, że kiedy druhna Marysia dostała rozkaz wrócenia się do obozu, ponieważ nie miała gumowych butów, rozpłakała się rzewnymi łzami. Lecz trudno – rozkaz jest rozkazem.
Przyszłyśmy na miejsce pogorzeliska. Z kupy popiołu wydobywał się jeszcze lekki dym. Dookoła pogorzeliska chodzi jakiś mężczyzna, co chwilę podnosząc coś z ziemi, ogląda dokładnie, a doszedłszy do wniosku, że jest to już nie do użytku, rzuca z powrotem na ziemię. Człowiek ten był gospodarzem spalonego domu.
Zbliżyłyśmy się do niego. Jego wzrok, skierowany w tej chwili na nas, był pełen smutku i bólu. Wydawało nam się, że w każdej chwili powie:
– Po co przyszliście? I tak mi nikt nic nie pomoże!
Myślał może, że przyszłyśmy, tak jak inni ludzie, zobaczyć ciekawe widowisko. Lecz gdy powiedzieliśmy mu, że chcemy pomóc i daliśmy mu nasze skromne „produkty żywnościowe”, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech – „jednak jest ktoś, kto chce nam pomóc”.
Nie zapomnieliśmy również o apteczce, która się bardzo przydała. Kobieta, która była w domu w tym czasie, kiedy uderzył piorun, miała porażoną nogę i rękę. Jakże przydała się teraz pomoc druhny Stoińskiej, która również przyszła z nami.
Nawet nie zapomnieliśmy o biednym piesku, który był cały poparzony. Opatrzyłyśmy mu dokładnie wszystkie rany.
Nie można tego opisać, jaką ci ludzie czuli do nas wdzięczność, jak nam dziękowali za to, że myśmy pierwsi przyszli im z pomocą. Nawet ta mała pięcioletnia dziewczynka, nie zdająca sobie jeszcze sprawy z nieszczęścia, dziękowała nam za pączki, które jej „bardzo a bardzo smakowały”.
Wracając do obozu, myślałyśmy, w jaki sposób można by im jeszcze pomóc. Przecież oni nie mają na czym spać (mają tylko jeden pusty pokój, który im odstąpił sąsiad), nie mają się w co ubrać, a jedzenie, które przynieśliśmy, starczy jedynie na dwa, trzy dni.
W jaki sposób jeszcze im pomóc? – tym pytaniem zajmował się cały obóz.
Pogrzeb słomy
Tymczasem na obozie, oprócz wydarzeń bardzo poważnych, niezwykłych, jak i zwykłych codziennych apelów, posiłków i ognisk, zdarzały się inne ciekawe „draki”, które długo zostaną w pamięci.
Ciekawe historie i tak zwane „kawały” zdarzały się szczególnie często po przyjeździe na obóz niezastąpionego druha instruktora Kalisza. Jego pomysłem, między innymi, był rozkaz urządzenia „pogrzebu słomy”. Jakimś cudem znalazła się koło namiotu niewinna słoma, długości około 1,5 cm. Biedna – nie schowała się przed wszystko widzącym okiem instruktora Kalisza, który surowym wyrokiem skazał słomę na „zakopanie żywcem”.
Tego faktu dokonać miał zastęp pierwszy druhen. Co robić?! Biedne druhny wzięły koc, położyły na nim słomę i ruszyły z podobozu. Słynące z humoru, spojrzały po sobie i parsknęły śmiechem (chociaż w tak smutnych i poważnych chwilach się nie śmieje). Wkrótce „tęga głowa” zaintonowała:
– Umarł Maciek, umarł…
Śpiewając, doszłyśmy do podobozu męskiego, narażając się na śmiech i kpiny ze strony złośliwych druhów. Tym razem jednak trochę ze współczuciem patrzono na nas, gdyż domyślali się, że to skutki przeglądu druha Kalisza, na skutek czego niejeden dostał „gęsiej skórki”.
Poszłyśmy do pobliskiego lasku, gdzie wykopałyśmy dół i pogrzebały w nim słomę. Potem „baczność” – i „do hymnu pogrzebowego!”:
„Szedł pogrzeb ulicą, chorągwiami wiewał,
Trup się w trumnie ruszał,
I tak sobie śpiewał:
Trupki, moje trupki,
Trupki wszystkie razem!
Trupki tańczą cwingla,
Cmentarz jest pod gazem.
Wesoło było na moim pogrzebie,
Jeszczech się nigdy nie ubawił tak.
Gwiazdki mrugały na wysokim niebie,
Ptaszki śpiewały na melodię tak:
W mogile ciemnej usia-siusia,
W mogile ciemnej trala-la,
Wyciągnął nogi usia-siusia,
Zamknął powieki trala-la.”
Potem z wesołym wrzaskiem wróciłyśmy do obozu.
Nie zapomnieliśmy jednak o pogorzelcach. Każdy grzebie w swoim plecaku, ogląda dokładnie swój majątek i myśli, co by tu dać.
– Mam dwie koszule, kilka w domu, a oni nie mają nic – to przecież mogę im jedną podarować – tak każdy pomyślał, pogrzebał w swoich rzeczach i w rezultacie zebrało się dużo rzeczy.
Czego tam nie było – swetry, koszule, spodnie, pończochy, nawet buty. Zebraliśmy nawet trochę pieniędzy, gdyż każdy dał parę groszy. Potem wzięliśmy pięć sienników i poszli z tym wszystkim do pogorzelców.
Na miejscu zastaliśmy komendanta Straży Pożarnej, który serdecznie dziękował wszystkim harcerzom za wielką pomoc przy gaszeniu pożaru.
Nieopisana była radość pogorzelców, którzy nie przypuszczaliby, że to właśnie harcerze tak im pomogą. Ich wdzięczność była tym większa, że nie doznali żadnej pomocy od miejscowej ludności.
Wracaliśmy do obozu zadowoleni, że mogliśmy im chociaż w małym stopniu pomóc. Jednak wiemy, że spełniliśmy tylko nasz obowiązek i postanowiliśmy pomagać im nie tylko w czasie obozu, ale również po powrocie do swoich drużyn.
Widmo igły straszy
Niejeden dostawał dreszczy na wspomnienie o przeglądzie przez druha instruktora Kalisza. Tak – rzeczywiście, kto tego nie przeżywał, nie może nic powiedzieć.
Każdego dnia, po śniadaniu, druh instruktor robił przegląd w całym obozie. Co to wtedy było! Menażki, łyżki i inne niepotrzebne rzeczy leciały daleko za namiot.
Druh instruktor nosił zawsze przy sobie „nietykalne berło”, w którym miał przypadkowo znalezioną igłę. Ta właśnie igła była postrachem dla wszystkich. Za pomocą tej igły druh odnajdywał wszelki brud i różne śmieci.
Dlatego też przed każdym przeglądem druhny starannie myły swoje menażki, lecz wynik był taki, że druh instruktor na przeglądzie powiedział:
– Brudna!
I już leciała niewinna menażka za namiot.
Biedne druhny (tak samo i druhowie) brały menażki i dwie godziny szorowały w wodzie, myśląc, że teraz to już na pewno nie będzie nigdzie brudu.
– My mu pokażemy, że umiemy myć – myślały.
Lecz cóż? – na drugim przeglądzie druh instruktor wyciąga swoją igłę, no i wiadomo – menażki znowu „fruwają”.
Zdarzyło się również tak, że druh dostrzegł w ziemi coś białego (chociaż myśmy tego nie widziały) i zaczyna grzebać igłą. Ku wielkiemu zdziwieniu wygrzebał papierek z cukierka. Druh instruktor był na to okropnie oburzony.
Lecz dowcipna zawsze druhna Ala powiedziała: [brak tekstu].
Druh instruktor miał jednak i uszy czujne, więc kazał Ali wystąpić do raportu karnego, wynikiem którego Ala miała wymyślić do wieczora drugi mądry dowcip i podać go na piśmie.
Może druh myślał, że tym Alę załamie – lecz niestety. Druhna Ala wymyśliła drugi dowcip, który prędzej druha instruktora załamał. Brzmiał on następująco:
„Papierek z cukierka w namiocie świadczy o dobrym apetycie druhen.”
Druh Komendant hufca przyjechał!
Wszyscy się cieszą, gdyż nareszcie jest ktoś, kto umie grać na akordeonie. Mamy przecież w obozie akordeon, lecz co z tego, gdy nikt nie umie na nim grać.
Korzystamy więc z okazji i prosimy druha Komendanta, aby nam wieczorem coś zagrał, a przecież przy takiej muzyce to można i zatańczyć.
Prośba nasza została wykonana. Wieczorem druh Komendant zaczął grać na akordeonie, który tylko jemu był posłuszny, a nasze nogi same podrywały się do tańca.
Józef Raczek zmarł 12 grudnia 1925 roku, w wieku 62 lat. Jego żona odeszła rok później, 12 listopada 1926 roku, mając wówczas 63 lata.
Źródła archiwalne: [SZD0087]
• Kronika obozu Hufca Tychy w Istebnej od dnia 1.VII.1958 – 24.VII.1958. Oryginał w zbiorach autora.