Braciszek i siostrzyczka wędrowali przez ciemniejący Czarny Las pod Bytomiem. Potężne drzewa jęczały pod naporem grudniowej wichury, a nad ich rozłożystymi koronami sunęły po niebie ołowianoszare, nisko zawieszone chmury. Było tak zimno, że wkrótce mógł spaść śnieg, a wiatr przenikał przez cienkie ubrania dzieci, które zmierzały pospiesznie do wciąż odległej wioski. Wracały ze szkoły w sąsiedniej, nieco większej miejscowości, gdzie właśnie tego dnia nauczyciel zwolnił swoją małą i niezbyt chętną do nauki gromadkę uczniów na święta Bożego Narodzenia.
Nauczyciel i dzieci liczyli po cichu na to, że po spodziewanych opadach śniegu nadejdzie chłód, który sprawi, że drogi i lasy staną się niedostępne dla licho odzianych dzieci ubogich górnośląskich wieśniaków, co spowodowałoby zamknięcie szkoły na kilka tygodni.
Braciszek i siostrzyczka, z trudem łapiąc oddech na porywistym wietrze, rozmyślali o tych wszystkich rzeczach, które będą mogli robić w domu, gdy zaoszczędzą niemal cztery godziny drogi do szkoły, a także czas, który spędziliby na lekcjach.
– Najpierw będzie Boże Narodzenie – powiedział chłopiec, a jego zęby przestały szczękać z zimna na samą myśl o tak radosnym wydarzeniu. – Wtedy nie będziemy musieli jeść żuru ani ziemniaków. Będzie pieczeń, a mama upiecze strucle…
– O ile państwo z dworu dostarczą do pojutrza mąkę deputatową – rzuciła dziewczynka z troską.
Dzieci pochodziły z rodziny chłopa pańszczyźnianego, który posiadał wprawdzie niewielki kawałek ziemi, był jednak zobowiązany poświęcać większość swego czasu i sił na rzecz dworu. Wynagrodzenie było bardzo skromne. Z otrzymywanych pieniędzy rodzice i dzieci nie mogli sobie pozwolić na zakup odpowiednich ubrań, ale obowiązkowe przydziały żywności chroniły rodzinę przed głodem. A gdy dzieci kończyły szkołę, wstępowały na trzy lata do służby dworskiej, co pozwalało im zarobić niewielką sumę, która wspomagała domowy budżet.
Na razie jednak maluchy nie myślały jeszcze o czekających je gorzkich latach służby. Ich głodne, małe duszyczki zajmowały radosne myśli o świątecznej pieczeni, o kluskach, które mama do niej przygotuje, i o kiszonej kapuście, okraszonej specjalnie na tę wyjątkową okazję. Dzieci rozważały też z namysłem, czy w oczekiwaniu na te wszystkie wspaniałości, zdołają przetrwać post, który zgodnie z dawnym obyczajem trwał aż do połowy świąt.
– Może wujek da nam łyk wódki, wtedy głód nie doskwiera tak bardzo – powiedziała z nadzieją dziewczynka.
– Ale nauczyciel mówił, że nie powinniśmy pić wódki, bo to trucizna – zauważył chłopiec.
– W dzień Bożego Narodzenia to jest lekarstwo – powiedziała dziewczynka nieco ciszej. – Słyszałam w kuchni u państwa, że wszyscy piją po kieliszku, nawet dziewczęta, żeby wypędzić robaka.
– Jakiego robaka?
– Tego, który powoduje chorobę, która może przyjść w przyszłym roku.
– My też mamy robaka?
– Musisz zapytać mamę.
– Ach, mama jeszcze nie wróciła do domu. Chodźmy do izdebki, do babci, ona nam opowie…
Gdy weszli do ojcowskiej chaty, zbudowanej z surowych, sękatych belek, z trudem dostrzegli obecność starej babci spoczywającej na posłaniu ze słomy. Bardziej wyczuwali jej obecność, niż ją widzieli, gdyż światło świecy i łojowej lampki było w biednych domostwach prawdziwym luksusem. Najpierw chcieli się dowiedzieć, jak Boże Narodzenie obchodzą zwierzęta trzymane w kącie chaty: wychudzona krowa, koza i kury.
– One przynajmniej najedzą się do syta – westchnęła staruszka. – Państwo dadzą im soczewicę, jęczmień, owies i pszenicę, wszystko wsypane w obręcz koła, żeby znosiły dużo jaj i nie rozchodziły się po polu.
– Babciu – zawołał chłopiec – dlaczego państwo zawsze strzelają, kiedy nadchodzą święta?
– Chcą chronić drzewa przed złymi duchami i obudzić zasiewy.
– To dlaczego nasza jabłoń w zeszłym roku zmarzła? Bo tata nie ma strzelby?
– Przecież tata strzelał z bata, choć może nie dość głośno… – zastanawiała się dziewczynka. – Babciu, opowiedz – nalegał chłopiec – opowiedz o martwej księżniczce, która pożerała żołnierzy, i o żołnierzu, który ją uwolnił.
– Nie, bo wtedy będę się bała – krzyknęła dziewczynka. – Lepiej o tej kobiecie, która została pobita, bo chciała umrzeć za swojego chorego męża, a gdy myślała, że śmierć przyszła pod postacią gęsi, wołała do ptaka, że jej mąż siedzi w piecu…
– No to już właściwie opowiedziałaś tę historię – jęknął chłopiec. – Nie, babciu, opowiedz o wodniku. Czy to prawda, że zawsze nosi ognistoczerwony płaszcz?
– Czasami pojawia się też jako kozioł. W Brynowie, przy gospodzie „Pod Koziołkiem” (dziś „Źródło Kłodnicy”), pasie się każdego dnia, a kto nie uważa po zmroku, tego porywa.
– Czy łapie mężczyzn i kobiety, babciu?
– Tak, ale muszą być młode. Starymi babami się nie interesuje. Poczekajcie, opowiem wam, jak w moich stronach chłopi przywoływali deszcz w suchych latach: Myśleli, że stare kobiety zaczarowały niebo swoimi złymi spojrzeniami. Dlatego zbierali wszystkie staruszki ze wsi i wypędzali je nad staw. Tam rozbierali je do koszuli, wsadzali do koszy i spychali na wodę. Kto wytrzymał do chwili, aż rozwścieczony tłum się rozszedł, wracał na ląd i był niewinny. Jednak niektóre staruszki, w tym moja ciotka, kobieta o złotym sercu, która nigdy na nikogo krzywo nie spojrzała, utonęły w tym okrutnym procederze.
– Ale jeśli kiedyś dotknie was złe spojrzenie – dodała staruszka z naciskiem – to musicie od razu zrobić, co trzeba: odejdźcie na bok, przetrzyjcie twarz wewnętrzną stroną swojej koszuli trzy razy i porządnie spluńcie, wtedy urok zostanie zdjęty.
– A więc czary jednak istnieją – wyszeptała dziewczynka z nabożeństwem. Chłopiec wpatrywał się z szeroko otwartymi oczami w ciemność – Babciu, a gdzie jest brama do piekła?
– Nie tak głośno, ty ciekawski – uciszyła go. – Nikt go jeszcze nie widział. Tylko młynarzowa, której diabeł zabrał męża, poprosiła, aby mogła pójść aż do bram piekieł, i diabeł się zgodził. Wędrując wieloma krętymi ścieżkami, dotarła do wysokiej jodły w głębokim wąwozie, gdzie diabeł zniknął z jej mężem. Wróciła, idąc po nici, którą po drodze potajemnie rozwijała. Tak dowiedziała się, że wejście do piekła jest na Kamionce, tam, w ziemi pszczyńskiej. Jeden z parobków młynarskich wrzucił kiedyś czapkę do wąwozu, a następnego ranka wyciągnął ją wypełnioną złotem…
W tym momencie drzwi chaty otworzyły się z trzaskiem. W blasku smolnego łuczywa pojawiła się matka dzieci i uniosła swoją pochodnię w stronę usadowionej na słomianym posłaniu gromadki.
– No, spójrzcie tylko na tych leniuchów! My harujemy, a oni siedzą tutaj w ciemnościach i opowiadają sobie bajki. Dlaczego nie rozpaliliście ognia? Gdzie są ziemniaki, które mieliście obrać?
Babcia podniosła pojednawczo ręce.
– Zaraz razem je obierzemy – powiedziała – a ogień też szybko rozpalimy. Nie strofuj ich. Mają ferie, mogą chyba posłuchać jednej bajki – pojutrze jest przecież Boże Narodzenie.
Przekład z języka niemieckiego: Adrian A. Jojko.
ORYGINALNA WERSJA NIEMIECKOJĘZYCZNA
Bei Kamionka ist der Eingang zur Hölle
Brüderchen und Schwesterchen gingen durch den dunkelnden Beuthener Schwarzwald. Die Baumriesen ächzten im Dezembersturm, und über ihre mächtigen Kronen hin zogen bleigraue, tiefhängende Wolken. Es war kalt genug, daß es bald schneien mochte, und der Wind blies durch die dünnen Kleider der Kinder, die eilig dem noch fernen Dorf zueilten. Sie kamen aus der Schule im größeren Nachbarort, wo der Lehrer seine nicht allzu lernbegierige kleine Gemeinde heute für die Weihnachtstage beurlaubt hatte.
Lehrer und Kinder hofften, jedes bei sich, daß nach dem erwarteten Schneefall Kälte eintreten möge, die Weg und Wald für die kaum bekleideten Kinder der armen oberschlesischen Dörfler unpassierbar machte und damit die Schule für eine Reihe von Wochen ausfallen ließ.
Brüderchen und Schwesterchen wandten, was ihnen der Sturm an Atem ließ, an das Ausmalen all der Dinge, die sie daheim treiben wollten, wenn durch den gesparten Schulweg fast vier Stunden und der Unterricht dazu gespart sein würde.
„Zuerst kommt Weihnachten”, sagte der Junge, und seine Zähne hörten vor freudiger Spannung auf, vor Kälte aufeinander zu schlagen, „da brauchen wir keinen Zur und keine Kartoffeln zu essen. Braten wird es geben, und die Mutter backt Strietzel…“
„Wenn die Herrschaft bis übermorgen das Deputatmehl ausliefert”, warf das Mädchen sorgenvoll ein.
Die Kinder gehörten einem Robotbauern, der mit seiner Familie zwar etwas Landbesitz hatte, aber verpflichtet war, den Hauptteil seiner Zeit und Kraft der Grundherrschaft zur Verfügung zu stellen. Der Lohn fiel kärglich genug aus. Von dem baren Gelde konnten weder Eltern noch Kinder einigermaßen ausreichend gekleidet werden, die Pflichtzuwendungen an Lebensmitteln aber schützten die Familie wenigstens vor dem Hunger, und wenn die Kinder erst der Schule entwachsen waren, so traten sie auf drei Jahre in den Dienst der Herrschaft und verdienten so auch eine Kleinigkeit, die dem Haushalt der Eltern zugute kam.
Aber an die kommenden bitteren Dienstjahre dachten die beiden Kleinen vorläufig nicht. Der weihnachtliche Braten, die Klöße, die die Mutter dazu machen würde, das zur Feier des Tages abgeschmälzte Sauerkraut beschäftigten ihre hungrigen, kleinen Seelen, und sie erwogen nachdenklich, ob sie das nach altem Brauch bis zur Weihnacht-Mitte geübte Fasten in Erwartung all der Herrlichkeiten wohl lebendig überstehen würden.
„Vielleicht gibt uns der Onkel einen Schluck Branntwein, da spürt man den Hunger nicht so”, hoffte das Mädchen.
„Aber der Lehrer hat doch gesagt, wir sollten keinen Branntwein trinken, es ist Gift”, gab der Junge zu bedenken.
„Am Weihnachtstag ist es Medizin”, sagte das Mädchen leiser, „ich hab’s in der Herrschaftsküche gehört, daß sie alle ein Glas trinken, auch die Mädchen, um den Wurm auszutreiben.”
„Welchen Wurm?”
„Die Krankheit, die sonst vielleicht im nächsten Jahr kommt.”
„Haben wir auch einen Wurm?”
„Mußt die Mutter fragen.”
„Ach, die Mutter ist schließlich noch nicht zu Hause. Gehen wir ins Stübchen zur Großmutter, die wird uns erzählen…”
Als sie in der aus rohen Balken gezimmerten väterlichen Hütte die uralte Großmutter auf ihrem Strohlager mehr ertastet als gesehen hatten – denn Kerze und Talglicht galt als große Kostbarkeit in den armen Tagelöhnerhaushalten – wollten sie zuerst wissen, wie denn die in einem Winkel der Hütte untergebrachten Tiere, die magere Kuh, die Ziege und die Hühner Weihnachten feierten.
„Sie bekommen mal satt zu fressen”, seufzte die Alte, „die Herrschaft gibt ihnen Linsen, Gerste, Hafer und Weizen, alles in einen Radreifen gestreut, damit es viel Eier gibt und sie sich nicht verlaufen.”
„Großmutter”, rief der Junge dazwischen, „warum schießen die Herrschaften immer, wenn’s Weihnachten wird?”
„Sie wollen die Bäume vor den bösen Geistern bewahren und die Saaten wecken.”
„Warum ist dann unser Apfelbaum letztes Jahr erfroren? Weil der Vater keine Flinte hat?”
„Der Vater hat ja mit der Peitsche geknallt, vielleicht nicht laut genug…”, erwog das Mädchen.
„Großmutter, erzähl”, drängte der Junge, „erzähl von der toten Prinzessin, die Soldaten fraß, und von dem Soldaten, der sie erlöste.”
„Nein, dann fürchte ich mich”, rief das Mädchen, „lieber von der Frau, die Prügel bekam, weil sie für ihren kranken Mann sterben wollte, und als sie dachte, der Tod käme in Gestalt einer Gans, dem Vogel zurief, ihr Mann säße im Backofen…”
„Nun hast du die Geschichte ja schon erzählt”, greinte der Junge, „nein, Großmutter, erzähl vom Wassermann. Ist es wahr, dass er immer einen feuerroten Rock trägt?”
„Manchmal erscheint er auch als Ziegenbock.”
In Brynow, beim Gasthaus „Zum Böcklein” (heute „Klodnitz-Quelle”) weidet er alle Tage, und wer im Dunkeln nicht aufpaßt, den fängt er.”
„Nimmt er Männer und Frauen, Großmutter?”
„Ja, aber jung müssen sie sein. Von alten Weibern will er nichts wissen. Wartet, ich werde euch erzählen, wie die Bauern bei mir zu Hause in dürren Jahren Regen machten: Sie dachten, die alten Weiber hätten den Himmel mit ihren bösen Blicken behext. Darum trieben sie alle alten Frauen des Dorfes zusammen und hinaus an den Teich. Dort zogen sie sie bis aufs Hemd aus, setzten sie in Körbe und stießen sie hinaus aufs Wasser. Wer sich halten konnte, bis die zornige Menge sich verlaufen hatte, kam wieder an Land und war unschuldig. Manche alte Frau aber, darunter meine Tante, eine herzensgute Frau, die gewiß in ihrem Leben niemanden böse angesehen hat, ist bei dem grausamen Treiben ertrunken.”
„Aber wenn euch mal ein böser Blick getroffen hat”, fügte die alte Frau eindringlich hinzu, „dann müßt ihr gleich das Richtige dagegen tun: Geht beiseite, reibt euch mit der Innenseite eures Hemdes dreimal übers Gesicht und spuckt kräftig aus, dann ist der Zauber gebannt.”
„Also gibt’s doch Zauberei”, flüsterte das Mädchen andächtig. Der Junge starrte mit großen Augen ins Dunkel: „Großmutter, wo ist das Höllentor?”
„Nicht so laut, du Vorwitz”, dämpfte sie, „gesehen hat es noch keiner. Nur die Müllersfrau, der der Teufel den Mann weggeholt hat, bat, bis an den Eingang der Hölle mitgehen zu dürfen, und der Teufel erlaubte es. Nach manchem Irrweg fand sie sich an einer hohen Tanne in einer tiefen Schlucht, in der der Teufel mit ihrem Mann verschwunden war. Sie ging an einem Zwirnsfaden zurück, den sie auf dem Weg heimlich abgewickelt hatte. Da wußte sie, daß der Eingang zur Hölle bei Kamionka ist, dort im Plessischen. Von den Müllerburschen hat dann mal einer seine Mütze in die Schlucht geworfen und sie am Morgen mit Gold gefüllt wieder herausgeholt…”
In diesem Augenblick wurde die Tür der Hütte aufgestoßen. Im Schein eines Kienspans erschien die Mutter der Kinder und hob ihre Fackel gegen die zusammengedrängte Gruppe auf dem Strohsack.
„Nun, seh doch einer diese Faulenzer! Wir rackern uns ab, und sie sitzen hier im Dunkeln und spinnen Märchen. Warum habt ihr kein Feuer gemacht, wo sind die Kartoffeln, die ihr schälen solltet?”
Die Großmutter hob begütigend die Hände. „Wir schälen sie gleich zusammen”, sagte sie, „und das Feuer wird auch schnell brennen. Schilt sie nicht. Sie haben Ferien, da dürfen sie wohl ein Märchen hören – übermorgen ist ja Weihnachten.”
Źródła drukowane:
• Bei Kamionka ist der Eingang zur Hölle [w:] “Oberschlesische Zeitung” nr 350/1943 z dnia 19.12.1943 roku, s. 3.